Odwaga złych wynika z tchórzostwa dobrych
W czasie, gdy krąg nienawiści wobec Kościoła, kapłanów, katolików zacieśnia się coraz bardziej, musimy coraz odważniej przyznawać się do Jezusa. Bo nie jesteśmy byle kim, jesteśmy dziećmi samego Boga. Skoro Jego prześladowali i nas prześladować będą. Jesteśmy bowiem Jego ludzką twarzą.
Jarek: – Może krótko opowiem historię naszego poznania. W sierpniu 1980 roku wraz z naszym duszpasterzem akademickim z SDA Most ks. H. Łuczakiem przebywaliśmy przez miesiąc we Włoszech na Oazie Rzymskiej. Upalny wieczór… Spotkanie Papieża Jana Pawła II z Polakami w letniej rezydencji w Castel Gandolfo. To właśnie Jemu jako pierwszemu (nie wiedzieli o tym wtedy nawet nasi rodzice) zdradziliśmy nasz sekret: „Chcemy przejść przez życie razem i prosimy o błogosławieństwo”. Klęcząc przed Nim, otrzymaliśmy różańce i niezapomniane krzyżyki na czole. Mamy piękne zdjęcia tej chwili uchwycone przez Arturo Mariego. Poznaliśmy się rok wcześniej na Pieszej Pielgrzymce Warszawskiej do Częstochowy.
Ewa: – Jako studentka V roku medycyny pełniłam podczas pielgrzymki funkcję sanitariuszki. Pacjent Jarek miał bolącą, odbitą pietę i skierowano go do mnie z prośbą o pomoc. Byłam bowiem szczęśliwą posiadaczką oleju lnianego, najskuteczniejszego na tę dolegliwość.
Jarek: – Wtedy niczego jeszcze nie podejrzewaliśmy. Noga wyzdrowiała, wędrowaliśmy dalej.
Ewa: – Pobraliśmy się 22 listopada 1980 roku. Wychowaliśmy troje dzieci. Ich życie zaowocowało dziesięciorgiem naszych kochanych wnucząt, w wychowaniu których od lat czynnie uczestniczymy, niosąc codzienną pomoc. Na Popowicach zamieszkaliśmy w 1984 roku, zżyliśmy się z oblatami.
W kształtowaniu wiary bardzo pomogła nam obecność we Wspólnocie Rodzin Katolickich „Umiłowany i umiłowana” . Jesteśmy w niej od początku, czyli od 1992 roku.
Jarek: – Przyszły czasy, gdy przyznawać się do Jezusa i nie wstydzić się Go, jest najpilniejszą potrzebą świata. We wspólnocie i w rodzinie dość łatwo jest być sobą. Trudniej w miejscach pracy, podczas spotkań rodzinnych i innych.
Ewa: – W pracy wszyscy dobrze znają moje poglądy. Wiedzą, że jestem osobą wierzącą i zgodnie z zasadami wiary, szeroko rozumianej, postępuję. W różnych sytuacjach staram się być sobą. Często obiecuję na przykład rodzicom pamięć modlitewną za moich małych, ciężko chorych pacjentów. Nie kryję swojej wiary w rozmowach z nastolatkami czy ich rodzicami. Czasem zapytam, czy ta czerń ubrania to przypadek, czy ulubiony kolor, a może manifestacja przynależności do jakiegoś mrocznego świata. Gdy spotykam dumne nastolatki stosujące antykoncepcję, mówię nie tylko o zagrożeniach medycznych, ale o jej wpływie na całe ich życie, na postrzeganie miłości i na przyszłe szczęście rodzinne. Wiele z tych rozmów otwiera młodym dziewczętom oczy. Zwracam też uwagę na zabawki w rękach dzieci: „Kasiu, podoba Ci się ta lalka Monster? Dla mnie ona jest brzydka, zobacz, jakie ma sine usta, jakie brzydko wymalowane oczy”. „Ale babcia mi ją kupiła, ona ma fajną torebkę”. „Torebka jest rzeczywiście ładna”. „Babciu, to oddamy tą lalkę, ale zostawimy torebkę”. „Tak nie można, Kasiu”. „To oddajmy wszystko”. Małe zwycięstwo piękna nad brzydotą, dobra nad złem. Ostatnio zasmuconej dziewczynce z przedszkola, której mama nie zezwoliła na udział w Halloween, powiedziałam, że jej mamusia jest bardzo mądra i że ja też nie lubię Halloween, tylko idę ze swoimi wnukami na Marsz Świętych.
Jarek: – W mojej poprzedniej pracy często słyszałem od kolegów: „Przy Jarku nie można przeklinać, bo on jest kościelny”.
Ewa: – Pamiętam, jak 20 lat temu, po przenosinach przychodni do innego budynku, poprosiłam Jarka, aby po południu przyjechał z wiertarką i w gabinecie nad biurkiem powiesił mój krzyż od bierzmowania. W poprzedniej przychodni wisiał on przez wiele lat na takiej wysokości, abym mogła go przed pracą ucałować. Tam walczyła z nim, może nieumyślnie, pani sprzątająca, która przy okazji podlewania kwiatka wiszącego wyżej z uporem zamieniała ich miejsce.
Jarek: – Tak, ale w końcu odpuściła.
Ewa: – Gdy tym razem ujrzała to kierowniczka przychodni, wpadła w furię. „To jest gabinet, a pani z niego urządziła kaplicę. Proszę to natychmiast zdjąć” – krzyczała. „To nie jest tylko krzyż i on będzie tu wisiał. Potrzebuję go” – odpowiedziałam ze spokojem, ale bardzo zdecydowanie. Nie odpuszczała. „To chociaż niech go pani przewiesi nad drzwi, nie może wisieć na centralnym miejscu. Będzie pani płaciła za zniszczenie świeżo pomalowanych ścian” – groziła. „To zapłacę, ale krzyża nie zdejmę. Będzie wisiał w tym miejscu”.
Walkę o krzyż i całą sytuację widziało i słyszało kilku pracowników. Dziękowali mi potem za odwagę, a efektem finalnym tej awantury były kolejne krzyżyki zawieszane po cichu, jakby w akcie solidarności w kolejnych miejscach przychodni: w rejestracji, w punkcie szczepień, na korytarzu. Krzyż wisi w gabinecie do tej pory. Wiele dzieci zwraca na niego uwagę, czasem dzięki temu rozpoczyna się głębsza rozmowa z rodzicami, nie tylko na tematy medyczne. Na korkowej tablicy, pomiędzy rożnymi telefonami służbowymi i tablicą do badania wzroku, wisi mały obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej i G. Beretty Molli. Przez 20 ostatnich lat, choć w gabinecie pracuje wiele osób, nikt nie odważył się ich zdjąć.
W klapie fartuszka noszę też stópki pro live. Na palcu mam różaniec z krzyżykiem, przy kluczach od pracy breloczek z napisem „Nie wstydzę się Jezusa”. Wiele razy, gdy ktoś o to dopytywał, ja odpowiadałam zgodnie z prawdą.
Niedawno weszłam do pomieszczenia, gdzie za chwilę miało się rozpocząć zebranie i gdzie toczyła się dziwna „zgaduj-zgadula”, dotycząca przyczyn bijących dzwonów z pobliskiego kościoła. „Może papież umarł?”, „A może jakaś ważna osobistość?”, „A może coś się wydarzyło w naszym kościele?” Pani prezes, w obecności wielu innych osób, w tym prawników, zapytała mnie z właściwą sobie prostotą: „Doktor Sołecka, proszę nam powiedzieć, dlaczego teraz dzwonią w kościele?”. Odpowiedziałam bez ogródek: „Dzwonią na 15.00, to godzina śmierci Pana Jezusa, odmawia się wtedy Koronkę do Miłosierdzia Bożego”. Informacja została przyjęta bez komentarzy.
Jarek: – Ważne też jest nasze świadectwo na temat miłości, małżeństwa i rodziny.
Ewa: – O tak. W pracy nigdy nie mówię, jak niestety wielu żonom się zdarza, „mój stary”, ale zawsze z szacunkiem ”mój mąż”, opowiadając o dobroci i miłości Jarka.
Jarek: – Kiedyś w kwiaciarni (przed odnowieniem przyrzeczeń małżeńskich na rekolekcjach), zażartowałem, prosząc panią sprzedawczynię o ładne kwiaty dla 42-letniej żony. „O, taka młoda? Druga?”. „Nie, wciąż pierwsza, jesteśmy 42 lata po ślubie”. Zdziwienie…
Ewa: – Gdy przejeżdżamy obok kościoła, czynimy znak krzyża, gdy w podróży zatrzymujemy się na posiłek w restauracji, również się żegnamy. A o godzinie 12.00 czy 15.00, kiedy rozlega się dźwięk nastawionej na modlitwę komórki, gdy są u nas wnuki lub gdy my jesteśmy u nich, wołają rozbrajająco: „Babcia! Pan Jezus dzwoni!”. Modlimy się wtedy razem.
Jarek: – Umawiając się z klientami, często mówię: „O tej godzinie nie mogę, bo idziemy z żoną na Mszę” albo „Nie mogę wtedy, bo muszę być z wnukami”, „W niedzielę się nie spotykam, bo to dzień święty”. Żyjemy w prawdzie. Gdy inni uważają, że mają prawo do tęczowych flag, my mamy prawo eksponować medalik, krzyżyk, mówić o swoich przekonaniach.
Ewa: – Z zasady nie prowokuję myślących inaczej, nie namawiam do niczego, nie pouczam, nie manifestuję wiary, jednak zawsze z szacunkiem do osoby wyjaśniam swoje odmienne zdanie. Gdy trzeba zareagować ostrzej, czynię to. Co ciekawe, raczej nie spotykam się jako osoba wierząca z agresją wprost, wręcz przeciwnie, poprzez wiarygodność swojego postępowania, sprawiam, że ludzie są mi raczej przyjaźni, proszą o pomoc, rozmowy, często zwierzają się ze swoich problemów.
Na zakończenie pracy, przy przejściu na emeryturę w 2015 roku (nadal pracuję, tyle że w zmniejszonym wymiarze godzin) otrzymałam od zespołu pracowników kwiaty oraz album „Madonny Świata”. Pomyślałam sobie: „Jestem więc czytelna”.
Ewa i Jarosław Sołeccy