Żegnając się z rodziną i przyjaciółmi na lotnisku o 5 rano czułam ogromny niepokój. Choć tak bardzo pragnęłam wrócić do Nigerii, w której spędziłam na misji 3 miesiące, to samotny wyjazd na rok na inny kontynent był dla mnie bardzo trudną decyzją.
Do pierwszego samolotu wsiadałam przerażona, zastanawiając się w co i po co się wpakowałam. Jednak im bardziej zbliżałam się do Nigerii, czułam coraz większy spokój i radość. Na lotnisku odnalazłam księdza Emmanuela, który po mnie przyjechał i który powitał mnie słowami: “Welcome home!” – witaj w domu.
Choć opuściłam Nigerię niemal rok temu, podczas jazdy przez ulice Lagos wszystkie wspomnienia zaczęły odżywać. Wszystko było tak obce a zarazem tak znajome. Ludzie niosący pakunki na głowach, dzieci ulicy w brudnych, podartych ubraniach, żołnierze i policjanci z karabinami stojący w dużych grupach na każdym rogu ze względu na protesty, targowisko tuż przy głównej drodze, na którym można kupić wszystko, nawet krowy, tysiące żółtych trójkołowych samochodzików i motorów, tarasujących drogę, żółte busy, które jeździły w Ameryce w latach 50 i zostały “wyrzucone” do Afryki, gdzie funkcjonują do dziś, samochody przepychające się bez ładu i składu i przechodnie przebiegający przed pędzącymi pojazdami. Dziesiątki klaksonów, które są tu używane przy każdej możliwej okazji. Krzyki ludzi podchodzących do samochodu, gdy tylko zwalniał czy stawał w korku, chcących coś sprzedać albo wyżebrać i unoszący się w ciepłym, wilgotnym powietrzu zapach kurzu, potu i spalin. Nawet na tle Afryki Nigeria, a zwłaszcza Lagos, jej największe miasto, jest wyjątkowo chaotycznym i głośnym miejscem.
Ciężko stwierdzić, kto bardziej czekał na ponowne spotkanie, ja czy chłopcy ulicy z Bosco boys home. Ale przytulając ich wszystkich, znów się z nimi śmiejąc, żartując i rozmawiając, czułam się, jakbym nigdy stąd nie wyjechała.
Trudno mi opisać początek mojej misji w Nigerii, bo każdy dzień był wypełniony od świtu do nocy wrażeniami, emocjami, pracą i spotkaniami z drugim człowiekiem. Radością z ponownego spotkania tych których pokochałam całym sercem i tęsknotą za tymi, których już nie spotkam… Gdy mnie nie było jeden z chłopców ulicy, Kazeem uciekł z powrotem na ulice. Inny chłopak, Korede, którego nie spodziewałam się zobaczyć, bo został odesłany do rodziny, uciekł stamtąd na ulice, a potem po miesiącu trafił z powrotem do Bosco Boys Home. Choć Bosco Boys Home, dom dla dzieci ulicy na pierwszy rzut oka jest wypełniony radością i miłością, każdy z naszych chłopców ma za sobą ciężką historię. Każdy z nich przez jakiś czas mieszkał na ulicy. Każdy z nich spotkał się ze stratą najbliższych, przemocą lub odrzuceniem. I każdy z nich tej miłości, której nie doświadczył, ogromnie potrzebuje. Pomoc dzieciom ulicy nie jest prosta, a ja wciąż staram się wejść w ich świat, zrozumieć jak działa, ale przede mną jeszcze długa droga.
Niemal od razu po moim przyjeździe rozpoczął się summer camp, czyli półkolonie dla dzieci, więc do naszego domu przychodzi codziennie niemal 200 dzieciaków. Summer camp zaczynamy o 8 i kończymy po 17, a resztę dnia spędzam z chłopcami ulicy z Bosco Boys Home. Zwykle rozmawiamy, czasem się bawimy, gramy w piłkę nożną, czy nagrywamy filmy. Wieczorami do późna oglądamy wspólnie hinduskie filmy akcji, na których przysypiam wykończona całym dniem i pewnie poszłabym już do mojego pokoju, gdyby nie chłopcy wtuleni we mnie i to, że pragnę ich jeszcze pożegnać i przytulić przed pójściem spać.
Półkolonie trwają przez 3 tygodnie, od poniedziałku do piątku. W weekendy mamy oratorium, a we wtorki chodzimy na ulice, by zebrać chłopców ulicy w starym budynku należącym do księży, gdzie mogą się wykąpać, zrobić pranie, odpocząć i spędzić z nami czas. Pierwsze wyjście na ulice po powrocie do Nigerii to był niesamowity, ale i jak zawsze ciężki czas. Pełen trudnych rozmów, ale też wypełniony ogromną radością i nawet łzami wzruszenia z ponownego spotkania. Chłopcy mnie pamiętali, pamiętali nawet ci, którzy nie korzystają już z pomocy salezjanów, a którzy wypatrzyli mnie na najbardziej chaotycznej ulicy na jakiej byłam wypełnionej tłumem ludzi i samochodów i zaczęli wołać mnie: „Dominika, Dominika!”. Jednak najbardziej dotknęło mnie ponowne spotkanie z Preciousem, chłopakiem, który został postrzelony w nogę i żyje na moście, z którym zaprzyjaźniłam się w poprzednim roku. Gdy zobaczył, że nadchodzę, złapał się za głowę, nie mogąc uwierzyć, że to naprawdę ja. Podbiegłam do niego i przytuliłam go mocno, a potem usiadłam na ziemi przy jego wózku i rozmawialiśmy. Precious się rozpłakał, a ja sama byłam bliska łez.
Każdego dnia, gdy wracam wykończona do pokoju, zasypiam z myślą, że chcę dać jeszcze więcej. Więcej miłości, więcej relacji, więcej poznania i zrozumienia drugiego człowieka. Choć mam na to jeszcze cały rok, cieszę się każdą chwilą spędzoną z chłopcami ulicy i choć nie wiem co wydarzy się dalej w ich życiu, to czuję wewnętrzny spokój. Czuję, że jestem na dobrym miejscu. Że muszę dalej robić swoje, a Bóg zajmie się resztą.